Postanawiam z powrotem się przejść.
Za dzieciaka ta droga z rodzinnego domu do szkoły wydawała się tak żmudna jak szkolny obowiązek.
Teraz się kurczy do trzynastu minut. Na końcu mijam cukiernię, gdzie z Bratem Bliźniakiem kupowaliśmy po lekcjach najsmaczniejsze pączki w mieście. Obok baraczek, gdzie można było się zaopatrzyć w zimną oranżadę w woreczku - różowa, o smaku landrynki. Raz kupił mi ją tam też kolega, obecnie świętej pamięci, gdy przez trzy dni chodziliśmy ze sobą w którejś tam podstawowej klasie. "Chodzenie ze sobą" w tamtych czasach polegało na wymianie zdjęć legitymacyjnych i postawieniu oranżady. Kolega przychodził do szkoły nawet w zimie w tenisówkach i nie wiem zupełnie, jak go było na ten gest stać.
Potem mijam szkołę i idę do rodzinnego domu Boskiego, który od dziesięciu lat po naszym ślubie jest i moim domem. Szkoła bowiem leżała mniej więcej w połowie drogi między naszymi domami. Mimo że Boski nie kupował mi lemoniady i nigdy w tamtych czasach nie byliśmy "po słowie", od piątej klasy, do której trafił po powrocie z Algierii, do maturalnej wisiało nad moim biurkiem jego zdjęcie. Najlepszy przyjaciel. Byliśmy bowiem jak Kevin Arnold i Winnie Cooper. I nasze "Wonder Years" ze szkołą w środku.
Kto by pomyślał, że taki finał. I nasza córka w tej samej szkole.
Witam - to po pierwsze:)
OdpowiedzUsuńCzytam od jakiegoś czasu, podoba mi się klimat:)
Ja z moim R. też z jednej szkoły wyrośliśmy, choć dzieci już nie. I od tej szarej podstawówki to trwa..:)
A droga do szkoły - kiedyś taka długa, dziś wydaje się śmiesznie krótka. Chyba wszystko się skurczyło jakoś...
Pozdrawiam!
dawne czasy były lepsze... teraz bardziej się człowiek boi o swoje dziecię itp. szkoda że moje dziecko nie będzie chodziło do tej szkoły co ja.... kiedyś się wyprowadzimy... za jakiś rok może dwa...
OdpowiedzUsuńDziękuję za pozdrowienia i odwiedziny :)
OdpowiedzUsuń