sobota, 10 listopada 2012

skyfall

Nie lubię filmów o Bondzie. Ale ten był inny.

Czasem na film się idzie, bo już wszyscy byli, a czasem, bo to przygoda, sama wyprawa, towarzystwo i okoliczności. Więc tym razem oba powody.

Na początku filmu nic się nie dzieje - znaczy dużo biegają, niszczą i nie wiem, kto jest kto - więc wysyłam zaległe smsy.

Potem jest Londyn (i wspominam trasy wszerz i wzdłuż Bratem Bliźniakiem). I Judi Dench, i na jej twarzy dzieje się ogromnie wiele. Jeszcze potem Javier Bardem, geniusz metamorfozy, ale za chwilę znowu przerwa w dzianiu się, bo pogonie, helikoptery i trupy. Więc można wyjść po popcron i colę, zwłaszcza po takich dwóch dniach jak tamte.

Gdy wracam, dzieje się znowu i już nie przestaje do końca. Zwłaszcza ten pusty dom i światło jak pada przez okna na białe prześcieradła, co przykryły sprzęty. I potem wkładanie światła za kraty krzywo zbitych desek. I oczy tego starego człowieka i drżenie rąk, i świst oddechu, gdy nabój dwuruki wypada z ręki na podłogę. 

James Bond: Everybody needs a hobby. 
Silva: So, what's yours? 
James Bond: Resurrection.

No tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz