Czasem na film się idzie, bo już wszyscy byli, a czasem, bo to przygoda, sama wyprawa, towarzystwo i okoliczności. Więc tym razem oba powody.
Na początku filmu nic się nie dzieje - znaczy dużo biegają, niszczą i nie wiem, kto jest kto - więc wysyłam zaległe smsy.
Potem jest Londyn (i wspominam trasy wszerz i wzdłuż Bratem Bliźniakiem). I Judi Dench, i na jej twarzy dzieje się ogromnie wiele. Jeszcze potem Javier Bardem, geniusz metamorfozy, ale za chwilę znowu przerwa w dzianiu się, bo pogonie, helikoptery i trupy. Więc można wyjść po popcron i colę, zwłaszcza po takich dwóch dniach jak tamte.
Gdy wracam, dzieje się znowu i już nie przestaje do końca. Zwłaszcza ten pusty dom i światło jak pada przez okna na białe prześcieradła, co przykryły sprzęty. I potem wkładanie światła za kraty krzywo zbitych desek. I oczy tego starego człowieka i drżenie rąk, i świst oddechu, gdy nabój dwuruki wypada z ręki na podłogę.
James Bond: Everybody needs a hobby.
Silva: So, what's yours?
James Bond: Resurrection.
No tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz