Ziemia się kręci z nami na czubku i jakoś przecież się trzymamy, mimo iż prędkość zawrotna. Mój osobisty tachometr zatrzymał się na początku czerwca, i gdy przed oczami rano pokazuje się kolejna data - zaawansowanego końca czerwca, nie wiem, co powiedzieć. Kiedy to się stało?
Gdy próbuję Skakance kupić granatowe podkolanówki na obóz skautowski, i róż ogłasza całkowite panowanie nad asortymentem, wakacyjna marszruta też wydaje mi się bliska końca. Zaplanowana do jednego dnia, z dużą ilością kilometrów, choć przecież tylko krajowo. Sześćdziesiąt parę wpisów na blog, sześćdziesiąt parę kaw rano, ze czterdzieści przebiegów pralki automatycznej na wsi. Już jakby mi żal, że wakacje się kończą. Jutro się obudzę pierwszego września, pojutrze - z ischiasem, a za dwa dni - zupełnie siwa.
I tak tęsknię za czasami, gdy czas się mierzyło inaczej. Gdy ludzie dorośli - w wyobraźni małego dziecka - nie mogli mieć więcej niż trzydzieści pięć lat. Gdy brało się ze sobą wszystko, bo przecież wakacje to zupełnie inna czasoprzestrzeń.
Może jednak wyzeruję liczniki i dam się czymś zaskoczyć. Jak nasze dzieci, którym jeszcze mylą się dni tygodnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz