Tak to jest, jak się człowiek pakuje cały dzień. Na przemian z wszystkim innym.
Spódnicę w kolorach Chanel pierę w tutejszej pralce full automatic, gdy Boski Mąż trawę kosi. Pierę w ramach bycia konsekwentną, gdyż ten rok obnażył z całą brutalnością, iż nie mam specjalnych predyspozycji na przodownika prac domowych. Co na szczęście, bo z przodownikami żyć się nie da, a umierać szkoda.
Więc dziś pierę, by sobie udowodnić, że zmysł gospodarczy jakiś pozostał. I gdy z lubością wieszam i myślę o prasowaniu na niedzielną okazję, dociera do mnie, iż z całą pewnością nie zabrałam z domu pantofli.
Rozgarnięta gospodyni pędziłaby teraz do sklepu po choćby klapki. Albo 80 km do domu po obuwie. Albo przez wieś do sąsiadów, jak posłańcy za Kopciuszkiem, tylko tu problem zgoła inny niż w bajce.
Ja tradycyjnie postanawiam o tym napisac.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz