Pisanie. Potem: pisanie. A na koniec: pisanie.
Kiedyś myślałam za Karen Blixen, że nie ma takiego cierpienia, którego nie dałoby się zamienić w pisanie.
Nie wiem. Chyba nie. Chyba zamiana jednego na drugie ma ograniczony termin gwarancji.
Więc nie. Przychodzą do mnie słowa, witamy się, pijemy herbatę. Czasem mówię, ale dzisiaj wyglądacie blade, a one: no tak, bo szklanka do połowy pusta. To dolewam, żeby była pełna w każdej połowie. Innym razem one do mnie: a, chyba coś się stało? Odsuń kartkę trochę dalej. Jeszcze dalej. Tak, odstęp. A z odstępu patrząc, to co się stało? I wtedy drobny taki maczek opisuje zupełnie inne wydarzenia, niż wyglądały z bliska.
Lubimy się ze słowami. To wierni przyjaciele. Nigdy ich nie zabraknie, chyba że Karen Blixen pomyliła się w swoich obliczeniach.
Właśnie mam pięć minut wolnego.
jakie życie było by dziwne bez słów...
OdpowiedzUsuń