Mariza jednak naprawdę wydarzyła się w sobotę, mimo że wiele wydarzeń około-koncertowych wydaje się już bardzo odległych. Muzyki słucham, książkę podczytuję czekając na czajnik i to wszystko stanowi pewną nową jakość. W angielskim jest takie poręczne słowo "alertness" i nie bardzo przychodzi mi do głowy sensowny jego przekład. Są bowiem dni, które mijają sennie i bez formatu, a są takie, gdy człowiekowi przydarza się przebudzenie, które trwa. Cały dzień, albo nawet kilka dni. Wtedy wszystko wydaje się jedyne w swoim rodzaju, kawa pachnie bardziej, domowe obowiązki niegdyś bez polotu jakby się samorealizują, a robota pali się w rękach.
I niech czytelnik, uprzejmie proszę, nie węszy u autorki symptomów choroby dwubiegunowej. Czasami zdarza się koncert, czasami leci się na księżyc i z powrotem, jak ma się multi-pieniądze, i wydarzenia takie budzą rejony na ogół uśpione. ZZ, czyli Znajomy Zdzichu, powiedział kiedyś, że pewne rzeczy dają życiu ten feeling, albowiem nie samym chlebem żyje człowiek, jak nadmienia dziś Ala. Więc stąd jest ta "alertness", czujność, choć nie jest to najlepszy polski odpowiednik. I może jeszcze dlatego, że to mój ostatni przed wakacjami miesiąc pracy dydaktycznej i zwyczajnie sentymentalnie i głupio - mi żal. Z uczniami bowiem człowiek się zżywa, poznaje ich hobby i fobie, a cała grupa staje się żywym, autonomicznym organizmem. Ostatnie dni istnienia tych mikro-społeczności pewnie też budzą mnie skuteczniej niż kawa. Ciekawam, czy zamówione magnesy przyjdą na czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz