Z białego parasola kapie woda i wkrótce na gumowym dywaniku samochodowym jest już jej cała kałuża. Od rana do wieczora kałuża nie wysycha i towarzyszy mi od przedszkola do home office, a potem dalej, dalej, w gonitwę dnia, który rozłożył się w grafik z dokładnością do kwadransa. Uczniowie w firmie opowiadają mi o losach swoich babć, to całe rodziny przesiedleńców, jako Wrocławianie mamy te same korzenie i powtarzamy te same narracje; trudno uwierzyć, że jest jakaś grupa Polaków, których babcia nie urodziła się na Ukrainie, Białorusi czy Litwie. Przy tych historiach odpoczywam, zielonym markerem kreślę litery w conference roomie, i myślę mimochodem, że naprawdę lubię to, co robię. Nie dla obcasów, nie dla sukienki, bo zawsze może zwisać gdzieś z boku jakaś nitka, a makijaż popaść w ruinę na skutek czynników meteorologicznych. Dziś myślę, że specjalizuję się w metodzie na swój sposób majeutycznej, tej, której ojcem był Sokrates. Jestem świadkiem narodzin kolejnych fraz i zdań, przechodzenia od tego "nie wiem, jak to będzie po angielsku" do tego, how you say it in English. Przyjmuję te narodziny jak położna i spokojnie się nimi cieszę.
A potem, z kałużą po białej parasolce, jadę z Grzybkeim odebrać Skakankę z urodzin zorganizowanych w molochu. Z kim się bawiłaś? pytam, mam nadzieję że nienatarczywie i lekko. Jak to z kim, z nikim, na zjeżdżalni bawi się samemu. Potem szukamy chłopięcej pelerynki przeciwdeszczowej, ale wszystkie wyszły. A jutro w przedszkolu piknik. Obwieszczam dzieciom, że zrobię pelerynkę sama, z dużej torby reklamowej, w której wytnę otwór na głowę. Przyjmują bez zastrzeżeń. Znowu pada, ale auto z kałużą w środku zawozi nas do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz