czwartek, 18 października 2012

breakfast at Wedel's

Śniadanie może trwać cztery godziny. No tak. W zasadzie i tak było za krótko, bo nie omówiłyśmy wszystkiego.

Kelner z pewną nieśmiałością podawał coraz to nowe pomysły na to walne zebranie nas, kobiet czynu, planujących rozwój i inicjatywy, w dialogu bez moderacji. Bo przecież to spotkanie robocze było, które miało cele i na celu. Choć teraz już w końcu nie wiem, czy celem spędzenia czterech godzin przy paryskim śniadaniu i kawie nie było w pierwszym rzędzie poczuć się razem, w tej wspólnocie kobiecej wrażliwości, a zarazem poczuć się każda z osobna - sobą. No w końcu sobą.

Nic nie piłam, zawiłość tekstu jest wypadkową przeżyć, w jakie ten dzień obfitował. Dziękuję Mero, że pozwoliła przekształcić nasze Breakfast at Wedel's w walne zebranie pięciu. W ogóle dziękuję Mero za szeroki margines na moje odpały, radości i dramaty. Czasem myślę, kiedy trzaśnie drzwiami i powie, że już dość, ale póki co - daje radę.

AJK dziękuję za solidarne spóźnienie się razem ze mną, choć przecież przybyłyśmy pierwsze, i odważną degustację śniadań, do której niezwłocznie przeszłyśmy. Za solidarne poświęcenie dnia roboczego na nic poza śniadaniem. Dosi za przebycie stu kilometrów jak gdyby przyszła z posesji za rogiem, i głos rozsądku. Uspokajający turkus i wiarę w stare ideały. Renee za udział wraz z wiercącym się w brzuchu synkiem, który zapewne już teraz się zastanawiał, ile kobiety są w stanie wypowiedzieć słów na minutę, jedna przez drugą.

Tak, to było coś. Dobrze, że Renee spisała wnioski. Pamiętam tylko jeden: jesteśmy dorośli.



2 komentarze: