wtorek, 2 października 2012

"w górach jest wszystko, co kocham"

- taki podkoszulek kupił mi Boski Andy na czubku, gdzie się wspięliśmy.

Nie było łatwo. W nocy w całym hotelu wył alarm przeciwpożarowy. Na szczęście nie trzeba było brać manatków i lecieć. Ale za to rano, gdy Boski odzyskał przytomność, a ja zakończyłam poranne przemyślenia, było późno i śniadanie wydano nam jedynie dzięki uprzejmości. Co z kolei opóźniło wybranie się w góry. Co spowodowało pewną presję czasową w stosunku do niewspółmiernie dużej odległości, zaplanowanej do przejścia (górami do Chin).

Więc najpierw musieliśmy ustalić, co oznacza słowo "wypoczynek" dla każdego z nas. Potem na szczęście zaczęło być już tak stromo, że człowiek walczył o każdy oddech, co przerwało ustalenia. Boski na widok mój opłakany chciał mnie nieść lub wzywać GOPR. Z godnością odmówiłam i noga za nogą. Następnie Mąż popadł w kompletną dezorientację, gdy zobaczył, jak po wejściu na pierwszy punkt docelowy doznałam nadprodukcji endorfin (tu pewnie również hiperwentylacja) i stałam się na resztę dnia najszczęśliwszą kobietą na świecie. Na dół, celem zdążenia na kolację, musiał za mną już gonić.

I tyle miałam złotych myśli - że tak, w górach jest bardzo wiele z tego, co kocham. I że prawdziwa radość jest skutkiem ubocznym podjęcia jakiegoś trudu. I że jak dobrze, iż Boski zaplanował z rozmachem.

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim, dzięki którym bez- i pośrednio tutaj jesteśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz