poniedziałek, 15 października 2012

metamorfozy

Słońce jeszcze kładzie dłoń na ramieniu, gdy zawinięta w przepastną wełnę chodzę po ogrodzie Teściów z dziećmi. Czy nie takie powinny być pożegnania? Od lata przez jesień do zimy, żeby neurony nadążyły za ścieżką przemian, żeby wyrzeźbiły nowe połączenia, przeprogramowały wewnętrzny system grzewczy. Co ze szczęście, że mróz nie ścina świata z końcem upałów. Kto by to wytrzymał?

Patrzcie, mówię, jakie kolory. Ale mamo, te kwiaty takie przywiędłe. No pewnie, odpowiadam, ale wyobraźcie sobie śnieg tu wszędzie. Wtedy nie będzie tych przywiędłych barw. Tych, co opowiadają o tym, ile te kwiaty się "nażyły," zanim je pochyliło nieco ku ziemi.

Znajdujemy pajęczyny. Jedną niechcący zrywamy w ramach działań badawczych. Mówię, nie martwcie się, pająki teraz nie bardzo mają co robić, przecież tylko rozpinają te nitki i jedzą. Najwyżej któryś nie obejrzy wieczorem dziennika, bo będzie musiał nareperować.

Przynosimy trochę tych przywiędłych kwiatów do domu, i wkładam w specjalną nasączaną gąbkę. Niech mnie uczą pogody mijania, a właściwie niekończących się przemian.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz