Powoli się załamuję jako jednoosobowy ruch oporu przeciw jesiennym przeziębieniom. A dopiero co Boski powstał z niemocy, wziąwszy w końcu antybiotyk. A przecież ja z tych, co jeszcze na wózku inwalidzkim by krzyczeli, że dadzą radę chodzić i nic im nie jest.
Wypadałoby się uciec do medycyny ludowej i skorzystać z tradycyjnej broni na hrabiego Drakulę. Ale przecież dzisiaj moja przydomowa szkoła języków bardzo obcych świętuje początek roku. Medycyna ludowa mogłaby spowodować, iż pierwsza lekcja będzie też ostatnią. I nie tylko w tym tygodniu.
Nie umiem jakoś wyjść z poślizgu. Niby do przodu, ale ciągle opóźniona, duchem jeszcze w dojrzałym lecie i przyjaźni z komarami, fizycznie - ze stosami pomocy naukowych w pudłach, których może już nigdy nie rozpakuję, a tylko opiszę: rok szkolny 2010/11 (niestety nadal), 2011/2012 i już teraz wyszykuję śliczny nowy pojemnik na 2012/13.
A segregacja na (późniejszej) emeryturze, czyli koło 90 roku życia, jak nasz rząd się dobrze rozpędzi, a ludzkość pozostanie w wersji single i dink.* Jakoś to będzie.
*double income, no kids
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz