Na Moście Warszawskim spotykam ślimaka winniczka. Leży przewrócony na bok ze źdźbłem trawy. Nie wiem, czy zmiótł go podmuch kogoś, kto pędził akurat ścieżką biegową, czy rowerzysta potrącił nieboraka i zbiegł z miejsca wypadku. Podnoszę i oglądam obrażenia, które obiektywnie raczej niewielkie. Choć subiektywnie widać, że się załamał kompletnie. Kładę na murku i przemawiam mu do rozsądku, by odzyskał przyczepność do podłoża. I generalnie, by nie zamykał się w sobie, bo niemiłe wypadki się zdarzają. Choć nie powinniśmy przesądnie wierzyć, że chodzą parami czy bardziej tłumnie.
No dawaj, powtarzam jeszcze. Dasz radę. Potem zostawiam go w słońcu ostatniego dnia lata, mając nadzieję, że odzyska formę i w końcu wyjdzie z siebie. Ku słońcu, które dzisiaj jest, a jutro może już mniej. I naprzeciw wszystkim innym wielce ryzykownym sprawom, dla których jednak warto. Przy całej niepewności nadziei, że przy kolejnym wypadku znajdą się ręce, które pozbierają z rozsypki i przeniosą w bezpieczne miejsce.
dobra i wrażliwa z Ciebie osóbka nawet dla ślimaka :D brawa
OdpowiedzUsuńBo to był mój daleki kuzyn.
Usuń;)