Około godziny szesnatej trzydzieści, gdy ciemności gęstnieją na tyle, że pora na elektryczność, ostatnia żarówka w kuchni rozbłyska, trzaska i gasnie. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż wczoraj to samo, co dziś z lampką awaryjnie przypiętą do półki na przyprawy, stało się z górną lampą. I to jakby nieodwracalnie, zmiana żarówki nie pomaga.
Zapalam świeczkę i przy niej przygotowuję posiłek. Boski Andy wraca i mówię mu, że klimatycznie wszystko pasuje. A tak, dzisiaj Dzień Zadusznych, odpowiada przytomnie mój mąz i zastanawiam się, czy zaduszni to my, czy oni.
Obecnie jest u nas sąsiad z klatki obok, himalaista, weteran łącznościowiec, uczestnik ostatniej słynnej zimowej wyprawy na K2. Nie ma komu się wspinać zimą, mówi, stara gwardia się wykruszyła, i uświadamiam sobie, że martwię się niepotrzebnie, iż do bramy obok po śrubkę wybiera się bez kurtki. Chodzi po meblach, wodzi czujnikiem po ścianach, gromadzi dowody na to, iż instalacja padła.
Trochę się martwię, ale bardziej się cieszę. Radośc okazuję umiarkowanie, by nie przeszkadzać Andy'emu w podejmowaniu decyzji. Remont kuchni wydaje się nieodzowny. Ze Skakanką do poduszki wybieramy kolor kafelków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz