Marta organizuje wyjście na kino tzw. kobiece (mało akcji, duzo emocji, myślę, ze to dobra próba definicji), więc idziemy - Opalona, Ralfetka i ja. Stawiam się w stroju roboczym, który lśni jak psu ..., poniewaz prosto ze szkoły i prosto ze Skakanką od lekarza, bez szans na międzylądowanie w garderobie.
Wiem, ze seans będzie o pisaniu i gotowaniu, i o ile pierwsza składowa zawsze wydaje się pociągająca, to kuchnia zedcydowanie nie jest moim ulubionym miejscem w domu (może dlatego, że ciasno i tynk się sypie na głowę?).
I oto oglądam historię sukcesu wydawniczego, okupionego - na mój gust - męczeństwem, bo autorka zyskuje rozgłos, opisując na blogu koleje realizacji 524 przepisów archaicznej kuchni francuskiej. Historia z werwą, no i Meryl Streep, dzięki której warto.
W jakąz wpadam ambiwalencję.
Może gdybym przerzuciła się na pisanie o kulinariach, też spadłaby na mnie sława i pieniądze (na kapitalny remont kuchni, dajmy na to). Jakze jednak nudne byłyby to opowieści, jakże mało urozmaicone i pospolite; nie sądzę, by ktoś chciał to wydawać czy zamieniać na film.
Pozostaje mi pisanie dla idei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz