czwartek, 29 kwietnia 2010

cud nad odrą

Do kawy mam lapidarne i przewrotne rozważania o sztuce, których jakże mi brakowało w czasie milczenia autorki. I zazdroszczę tego niezakłóconego bezradnym chaosem rytmu pisania, swoistej dyscypliny, co daje wrażenie spaceru po przestronnym parku - gdy się czyta.
Na moim froncie bez zmian. Zawijam wieczorem gołąbki celem udowodnienia sobie, że dbam o rodzinę ponad jarzynową i naleśniki, i myślę o tym, że znowu się spóźnię na wieczorną lekcję o tematyce prawniczej. W międzyczasie boski Andy wyprawia się z dziećmi na rowery. I między czwartym a piątym liściem kapusty z klatki schodowej rozlega się huk, dzwonienie, krzyk - złowroga chwila ciszy - i płacz. Grzybek bowiem zjechał na rowerze tyłem po schodach. Dodam, że bez kasku.
Skakanka, jedyny świadek zajścia, twierdzi, że trzymał się ściany i to spowalniało spadanie na dół. Na miękkich nogach ustalam, że rower nie spadł na mojego syna. Gdyby spadł, nie pisałabym teraz tutaj, bo to ciężki rower ze stalową ramą, i po raz pierwszy żałuję, że nie chińskie gówno z hipermarketu. Grzybek przestaje płakać po chwili, gdy wszystko wraca do punktu wyjścia - rower i on. Wyszedłszy na dwór wjeżdża w zaparkowane auto marki ford fiesta z czasów Gierka i tłucze w drobny mak jego kierunkowskaz.
Oglądam wieczorem każdy centymetr Grzybka i nie znajduję ani jednego siniaka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz