piątek, 2 kwietnia 2010

Good Friday

Przyroda tez się smuci, mówię Skakance spoglądając rano przez okno na zamaszysty śnieg z deszczem i juz wiem, czemu w nocy miałam wrażenie, ze kołdra nie grzeje. Skakanka ogłasza, ze się nie będzie dziś smucić, zaś Grzybek zmarznięte stopy wkłada mi pod pizamę i oświadcza, ze zostaje w domu. Pół godziny później dzieci dołączają do przedszkolnego śniadania w mocno przetrzebionym stanie, a ja udaję się na zakup.
W blaszanym markecie na Psim Polu - ze świeżymi jajkami, rybami i wędlinami, pomiędzy którymi wiszą nienajświeższe modele konfekcji damskiej okresu zimowo-sylwestrowego, niezdecydowanie chodzę od stoiska do stoiska. Od dawna bowiem przecież spędzamy święta na tzw. krzywy ryj, u rodziców, teściów, wujków itd, donosząc co najwyżej jakieś drobne specialitees. Jednak kupuję, pieczywo, jeszcze więcej jajek do ciasta, śledzie a la matias i ser do sernika. Mam jednak szansę utożsamic się z komitetami kolejkowymi, składającymi się z ludzi którzy w tym właśnie celu wyskoczyli z piżam. I nieco mniej mnie stresuje brak przedświątecznego stresu.
Potem na zewnątrz zimnem do szpiku kości mnie wiatr. Pamiętam w Lubomierzu Wielki Piątek tak pochmurny, gdy z zakupami turlałam się przez mostek, a wiatr owijał mi habit wokół nóg, niemal zrywał z głowy welon przytwierdzony szpilkami do wykrochmalonej toki i do tyłu zawracał szkaplerz.
Nasze życie się zmienia, ale się nie kończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz