poniedziałek, 9 sierpnia 2010

przepis na kibuc

Różni ludzie przyjeżdżają nad jezioro, pisząc o libacji w zaroślach, dodam że z udziałem kapitana jachtu nazwanego imieniem męskim, miałam na myśli jeden typ turysty polskiego. Wspomniany - zawiera przypadkowe znajomości, gdyż wspólnota butelki jest niewybredna, za to przejściowa. Kończy się z ostatnią kroplą i porannym kacem, jak przypuszczam, i nikt już nie pamięta szaletowego bełkotu, który jej towarzyszył.

Inaczej z kibucem. Potrzebny jest domek, najchętniej z salonem, kanapami i kominkiem, jezioro - najchętniej w parku krajobrazowym - oraz grupa szaleńców. Decyzje podejmowane w kibucu odnośnie tego, co będziemy jeść i gdzie spędzać czas, są wypadkową wszystkich pomysłów. Księgowość prowadzi ochotniczo zawodowy księgowy, tutaj - boski Andy, który w arkusz kalkulacyjny wciąga makaron, mleko i tosty. Opaleni przywożą wyposażenie swojego living roomu i kuchni, Mirella - brytfannę schabu i matę plażową, na której mieszczą się w końcu wszyscy. Dwójka szaleńców organizuje samozatapialną łódź żaglową, ale o tym później.

Rano dzieci i dorośli wraz, w charakterze teleferii, oglądają Psa cywila względnie Pana Samochodzika czy Hecę na 14 fajerek. Wieczorem - snują narracje, grają w mafię albo carcasson; Opalona i Mirella hipnotyzują się rummikubem, do którego i ja się dołączam.

I tak rok za rokiem, niedzisiejsi, kompletnie passe, jakbyśmy wszyscy razem z księżyca spadli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz