Pan z wypożyczalni sprzętu wodnego nie usłyszał żadnego przykrego w związku z jakością żaglówki i chyba dlatego przywiózł drugą - oczywiście za dopłatą.
Żaglówka przychodzi w częściach jak meble kuchenne z ikei i potrzeba kilku godzin, by ją zmontować. Okazuje się jednak być rasową regatówką. Ma to coś drugie z przodu, co nazywa się "fok" - taki mały dodatkowy żagielek. Ponadto jest "samoodpływowa", jakkolwiek zagadkowo dla wszystkich by to nie brzmiało.
Premierowy rejs kończy się jednak dramatycznie. Nasi szaleńcy, Arturo i Kijanu, nabierają wody po pas i nic samo nie odpływa.Na wypadek, gdyby samoodpływowość oznaczała nagłe odpłynięcie łódki nocą, Kijanu nurkując cumuje ją do podwodnej bojki, zaś Arturo tańczy na dziobie, by łódkę dodatkowo połączyć lądem.
Na drugi dzień pada i spędzamy czas w luksusowym i tanim jak kino w Wąchocku aquaparku, które w Międzyrzeczu wybudowała UE. Spodziewamy zastać przy pomoście już tylko czubek masztu, gdy łódź napełni się litrami opadów na centymetr kwadratowy, i prawie rzeczywiście tak jest.Gdy wszyscy mówią piątego dnia z udziałem trefnych łódek, by żaglówkę odesłać panu z wypożyczalni z końskim łbem w pakiecie, z pomocą przychodzi korek od wina, plastelina i dywanik samochodowy Szwagra. Potem wszystko dzieje się jak w programie Adama Słodowego: samoodpływowe właściwości łódki zostają zatkane i - zaczynamy regaty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz