W zakonie, ponieważ obowiązywało milczenie, w pewnych godzinach nawet ścisłe, gdy człowiekowi akurat przypomniało się coś ważnego czy śmiesznego, miał obowiązek donieść to do czasu czterdziestominutowej rekreacji, po obiedzie lub wieczorem. Można było, mając za pazuchą kartkę i maleńki ołówek, zapisać sobie, a następnie, gdyby pamięć zawiodła, zerknąć.
Podobnie z pisaniem teraz. Dni mijają i wiele ich godzin układa się we frazy, których zapisać się od razu nie da, bo dajmy na to akurat zakupy, czy gary, czy stan wyjątkowy. Potem te frazy lądują na ogromnym śmietnisku niezapisanych słów, słów utraconych na zawsze i bezpowrotnie. Zawsze można założyć, że nie były ważne, ale jeśli nikt ich nie czytał, przecież nie wiadomo.
Więc dla porządku pisania tych ostatnich dni: gość z UK w jednym kawałku dotarł do domu w czwartek nad ranem, a wsiadłszy na dobę po operacji do samolotu, wykazał się nadludzką siłą fizyczną oraz hartem ducha. Sobota dzisiejsza rozwinęła się w kierunku kupna lampy, która ma podnieść w naszym domu czytelnictwo, sprzątania oraz wizyty u teściów, i jestem bardzo zmęczona, jeszcze bardziej na myśl, że nie udało się nicnierobić. Spod lampy podnoszącej czytelnictwo to piszę.
Ja bym złożyła w takim razie reklamację, bo podnosi się piśmiennictwo :-)
OdpowiedzUsuńmoże to kwestia czasu:)
OdpowiedzUsuń