Do piekarni się już nie wybiorę, bowiem kolejki takie, jakby głód był podstawowym lękiem wrocławian, gdyby jednak nas zalało.
Wczoraj, gdy panowie objuczeni litrami wody pitnej kierują się do zatroskanych żon i uradowanych tym, że coś się dzieje, małolatów, jem loda w wersji "amerykański rożek", przechadzając się skrawkiem słonecznego deptaka. Spod pracy, także w stronę domu. To słońce zdumiewa mnie, jak gdybyśmy mieli listopad i jego obecność była zjawiskiem, rzekłabym, paranormalnym.
Nie, żebym się o nic nie martwiła, po prostu zapasy wody mineralnej zrobiłam już w poniedziałek.
Powinnam dziś sprzątać i pakować dobytek na wyjazd, ale nie mam siły, nie mam ciśnienia, słaba moja wola gospodyni domowej zajmuje się kolejnym biznes planem. Mogą wszyscy naokoło powiadać, że jakoś to będzie, a ja i tak wiem, że dopóki nie będę mieć realnej wizji "jak to będzie", nie osiągnę spokoju ducha. Wnioski bowiem ostatnich przemyśleń mam takie, że jedynie człowiek spełniony choćby na zupełnie małym skrawku swego zawodowego poletka, może mieć ochotę na prace domowe, sprzątanie, zakupy, szycie - i życie, in general. I radość z niego wylewa się na wszystko wokoło, wybaczcie to hydrologiczne porównanie.
doskonale rozumiem ten fragment o "wizji jak to bedzie", tez tak mam. Rowniez pod wpisem o chocby najmniejszym spelnieniu na polu zawodowym moglbym sie podpisac. Czy wszyscy tak maja, czy to cecha blizniakow????pzdr
OdpowiedzUsuńBliźniaku, obstawiam, że każdy. Pozdrawiaki:)
OdpowiedzUsuń