Jako że weekend był z cyklu przygoda i rozrywka, zwłaszcza w odniesieniu do dzieci, dziś wypada dzień gospodarczy. Gdy boski Andy z okrutnym katarem odwieziony w szpony hinduskiego audytora, a dzieci z katarem mniej okrutnym odstawione do reszty dzieci z katarami w przedszkolu, kupuję. Jakoś tak się zawsze składa, że kończy się na raz wszystko. Zatem od sklepu do sklepu przemieszczam się autem, w mokrej kurtce przeciwdeszczowej, wycieraczki na najwyższej przerzuctce,; a w międzyczasie TuBaron z trójki opowiada mi o tym, że pada deszcz. Deszcz pada na autorkę wieczornego, tak wynika z prognoz i geografii, i u niej stopni 9 ponoć, a u mnie nadal 6,5. Panie przechodzą przez ulice w kolorowych kaloszach i jaka szkoda, że nie jestem fotoreporterem i nie uwiecznię tego konstruktywnego podejścia do klęski żywiołowej. Na Olzie Czesi, co porubali Janicka, będą mieć w nocy falę kulminacyjną. Ja zaś o dwunastej w południe wyładowuję ostatni bagażnik zieleniny, wątróbki, papieru toaletowego i wszystkiego. Gdyby jednak powódź była, a dzisiaj jadąc sprawdzałam, że brakuje jeszcze jakiegoś metra i siedemdziesięciu centymetrów, możemy przez tydzień nie wychodzić z domu.
Właściciel sklepu z materiałami do nurkowania odwołuje lekcję, a szkoda, bo byłoby na temat.
To ja zdążę przed falą do Ciebie na wątróbkę :-) Ale mnie zainspirowałaś, mniam mniam... Zabiorę swój gar zupy i zabraykadujemy się wspólnie.
OdpowiedzUsuńDzieci nie chciały jeść wątróbki, może Twoja zupa byłaby jakimś wyjściem...
OdpowiedzUsuńSoczewicowa? Let's try :-)
OdpowiedzUsuń