Nieobce jest mi popadanie zarówno w euforię, jak i w najczarniejsze czeluści; to w sumie naturalny modus vivendi perfekcyjnego melancholika, którym podobno jestem. Dzisiaj jednak po prostu spokojnie jest. Śmiem zaryzykować stwierdzenie, że nie pamiętam, kiedy tak było ostatnio, bo gdyby było, pewnie zapamiętałabym to zejście z placu zabaw, z fortuny huśtawki, z karuzeli życia, jak śpiewa ostatnio jakiś hiphopowy zespół w radio, z bananami na twarzy w refrenie.
Nie, żebym weszła w posiadanie planów na przyszłość, dostępnych, jak sądzę, tylko na górze; nie żeby znany mi tak dobrze stan zawieszenia uległ stabilizacji, pytania znalazły odpowiedzi, a życie poukładało się do szufladek jak w gospodarstwie domowym pedantycznej gospodyni. Nic z tych rzeczy.
A jednak, nie wiedzieć skąd, spokój mam, jak na słoneczniej lagunie w tym spokoju się wyleguję, nie umiejąc go sprawnie i bez użycia wyświechtanych metafor opisać. A przecież jeśli dziś nie napiszę, już za kilka dni sobie nie uwierzę, że tak było.
Może to ta odbyta roz-mowa, a właściwie rozmów kilka; może przekonanie czyjeś, że wszystko jest pod kontrolą i nic nadzwyczajnego się nie dzieje, a nic złego się nie stanie, mi się udziela. I mimo że woda ostatnio kojarzy się źle, przemawia do mnie to zdanie, że gdy człowiek czuje się jak dziurawy durszlak, ma możliwość błyskawicznie i w całości się napełnić.
Warto było przejechać te 250 km w jedną stronę, żeby w Zielone, bezdeszczowe, Święta to usłyszeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz