niedziela, 2 maja 2010

dzień trzeci: velke losiny

Na deser po obiedzie na drewnianym tarasie mamy zwiedzanie zamku po czesku z przewodniczką, która po przyciśnięciu niewidocznego guziczka "play" na brzuchu recytuje bez zająknięcia, ale i bez emocji wskazującej na kompatybilność myślenia z mową, historię miejsca. Miejscami mroczną. Jasne momenty renesansowego miejsca to trzymetrowy piec kaflowy z 1585, prezent od męża dla żony, by ogrzać mury zimne nawet w to ciepłe majowe popołudnie. Nie wiem, z powodu bariery językowej, która to pani o obliczu z wypłowiałym rumieńcem na ogromnych naściennych portretach została tak gorąco obdarowana.

Ale mamy też barokową maleńką kaplicę, która jest tak stara, że o mało nie rozsypuje się, gdy dmuchamy na nią z górnej wewnętrznej galerii. A obok - sala rozpraw i tortur, gdzie testom - bynajmniej nie na inteligencję - poddawano domniemane czarownice. Na środku stołu tkwi oryginalna księga, gdzie notowano najistotniejsze treści procesu. Jak zauważa Ala, największą czcionką - nazwisko inkwizytora.

Wychodzę i myślę, że to jakaś niesłychana nonszalancja i lekkomyślność, nie pozostawić za sobą nic poza kilkoma meblami i portretem, i że nigdy się o codzienności mieszkańców zamku nie dowiem. A przecież mówię Skakance, tu pani domu jadła śniadanie, potem chodziła od okna do okna, tu czesała włosy, a tu spała. O czarownicach nic nie mówię, bo mi wstyd.

I jestem przez chwilę spokojna: po nas zostaną całe twarde dyski zdjęć, muzyki, szablonów i zapisków. Potem oświeca mnie, że za kilka wieków nie będzie oprogramowania do czytania tych formatów. Kolega Od Książki przypuszczenia moje potwierdza. No i nikt nas nie sportretuje, co najwyżej karykaturzysta na deptaku. Vanitas vanitatum.

2 komentarze: