W radio podają, że to najmokrzejszy maj od stu lat, przynajmniej za czeską granicą, co mi przypomina, że kronikując majówkę opuściłam dzień ostatni w strugach deszczu, z niewybaczalnym faux pas w zakresie politycznej poprawności i stosunków bilateralnych obu narodów. Zaśpiewaliśmy bowiem w czeskim autobusie wycieczkowym, gdy repertuar się wyczerpał po stokrotce polnej i przybyli ułani, jak to Janicka porubały Orawiany. Nieumyślnie, po prostu zwrotka pierwsza się nam skończyła i z rozpędu weszliśmy na drugą. Po wersecie o Janicku salwa głosów wycieczki niepewnie ucichła.
Boski Andy obok mnie gorączkuje w okolicach 38, co jest skutkiem sesji zdjęciowej, na której zmarzł okropnie. Nie śmiem pytać, jaka to była sesja zdjęciowa, ale wnioski nasuwają się same, że mogły to być jedynie fotosy mocno rozbierane. Więc teraz doprawdy nie wiem, jak to wypadnie na wrocławskim rynku i czy mamy swym pociechom nie będą musiały oczu dłonią przesłaniać. Nieobliczalne są skutki sławy, gdy nie idą za nią pieniądze.
Przewlekłe załamanie pogody sprzyja częstszym mym wizytom w lodówce, z której - w niewyjaśnionych okolicznościach - znikają kolejno tabliczki czekolady. I wiem, że tej wiosny mnie 38 nie grozi, i nie pomogą żadne wymiany zamków w spodniach, a nawet optymistyczne rozdawnictwo odzieży skurczonej w praniu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz