Grzybek pełni w nocy rolę mojego osobistego kaloryfera i rano ani mu się pali wstawać, co jest na rękę po późno-kolacyjnych rozmowach przy kanapce. Jednak w końcu dzieci się budzą. Grzybek otwiera oczy coraz szerzej i w końcu przemawia: Kupiliśmy nowe mieszkanko.
Niestety nie, niestety nie. Ale jest jasno i przez okno widać, że jesteśmy w górach i nie grozi nam cywilizacja - nic ponad przejeżdżający niekiedy traktor.
Że Grzybek różni się od innych dzieci widzę przy śniadaniu jak na dłoni i serce we mnie omdlewa, by użyć słów psalmisty. Dodawszy do tego refleksję na temat sytuacji zawodowej jego mamy, otrzymuję nastrojową mieszankę gazów łzawiących, a przecież trzymam się dzielnie. I pnę się pod górę, ścieżką wiodącą dokądś, gdzie - wie tylko Drobek, i Grzybka raz po raz przebieram z odzieży przemoczonej topniejącym śniegiem, i wiem, że nie mogę się zatrzymać w punkcie wyjścia, w biadoleniu, w bojaźni i drżeniu, w chorobie na śmierć, jak pisał Kierkegaard.
Wyprawa rozdziela się, grupa ekstremistów brnie w las i śnieżne błoto po pachy, a my z boskim Andy'm dołączamy się do tych, którym wystarczy spacer. Spożywamy z Georgem i Georgianą zapasy z plecaków, dzieci budują tamę, Grzybek przekopuje kamyki do foremek.
Raz po raz wychodzi słońce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz