Chylę czoła przed hodowcami kur zielononóżek kuropatwianych, rozumiejąc, że przypadł mi nie lada zaszczyt tłumaczenia tekstu o projekcie, finansowanym ze środków unijnych, z udziałem ich ekologicznych pupilów.
Jednocześnie odkrywam rozległe luki w mojej wiedzy leksykalnej, i niemal padam trupem ze zdziwienia, że hodowla po angielsku to "husbandry". "Animal husbandry" i każde inne też.
Nie wiem, czy ma to jakiś związek z faktem, iż wedle pradawnych wzorców patriarchalnych, kobieta gotowała mężowi zupę i drugie, opierała i prasowała upierzenie, a nawet strzygła w razie potrzeby, innymi słowy, wykonywała szereg czynności pielęgnacyjno-"hodowlanych"(?). Nie umiem powiązać "husband" z "husbandry", myślę, że pewnie złośliwość dziejowa połączyła oba terminy. Chyba że husband zajmował się krowami i drobiem, a jednak i tutaj mam wątpliwości, starając się go sobie wyobrazić w gumiakach i wełnianej czapce, na chybotliwym stołku do dojenia.
Zapraszam filologów do debaty na temat, żebym nie wyszła, tfu tfu tfu, na jakąś nową wersję Środy. Pani minister, I mean.
A może to pochodzi od wynalazku suszarki do męża? Że się go wrzuca wysuszyć z gumiakami i waciakiem - kompaktowo?! Żeby się zona domu (housewife, nie mylić z House MD wife ;-))nie zmęczyła? Tylko nie wiem jak mają się do tego gęsi, kury, kaczki, pawie i łabędzie :-)
OdpowiedzUsuńTak, że też na to nie wpadłam - suszarka do męża!
OdpowiedzUsuń