"Dobrze, że się wrzesień kończy, bo zostaje już tylko listopad, grudzień, styczeń i luty zaprowadzania na drugą zmianę", mówi pod szkołą koleżanka, której córka chodzi do klasy z moją. I mnie uderza, zwala z nóg, ta perspektywa. Jakbym miała stwierdzić: fantastycznie, że kolejny miesiąc mam za sobą, już o jeden mniej do życia. Bo u mnie generalnie zmienność sezonów ma posmak Koheleta, ja pamiętam, że to już przecież było, że było już tyle razy, a nie wiadomo, ile jeszcze się zdarzy.
Potem ląduję z dziećmi w panieńskiej parafii, obok duszpasterstwa akademickiego, gdzie zeszła młodość, i zbieramy kasztany i liście w ramach zadań domowych. Po jednej stronie mamy szpital hematologii dziecięcej - za murem poniemieckim, tak myślę, słychać głosy dzieci, które też być może kasztany biorą właśnie do rąk - a po drugiej jest cmentarz, gdzie Babcia, Dziadek i kilkoro jeszcze przodków.
I dzieci chcą na cmentarz, tam przecież jest nagrobek ze śmigłem, bo zginął śmiercią pilota, i w słońcu idziemy. Wokół grobu Babci chaszcze po kolana, jakoś od ostatnich zaduszek zeszło, i zastanawiam się, jak przekłada się poziom sympatii względem zmarłego na stan ogólny jego kwatery. Sprzątamy jednak Babci, w chaszczach znajdujemy główkę kości ramienia lub przedramienia, suchą na wiór. Odkładam na nagrobek obok, niech się martwią sąsiedzi.
No tak, wrzesień się kończy, dzieciaki wesoło pokrzykując biegną do auta, będziemy robić kasztanowe ludki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz