czwartek, 23 września 2010

lost in translation

Dni bez samochodu mam już prawie tydzień, ponieważ dzień rowerowy ukazał mi w korzystniejszym świetle odległości pomiędzy punktami, w których toczy się nasze życie. Więc spacerujemy; doba układa się w rytmie do i z, w dodatku wszędzie zdanżam. Grzybek ćwiczy słabe mięśnie, Skakanka dotlenia mózg poza murami szkoły, ja wyobrażam sobie, że chudnę, mimo zjedzonej nad klawiaturą czekolady w czasie dwóch przydziałowych godzin dziennie na pracę koncepcyjną, gdy nigdzie i po nikogo nie trzeba akurat jechać, przepraszam, iść.

Ciasno mi bardzo w tej kulawej ćwierci etatu, a przecież chwilowo mój small biznes przeżywa rozkwit i błogosławieństwo krótkoterminowych zleceń. I doprawdy nie wiem, czemu chwytam się tej ćwierci życia zawodowego jak linki ratowniczej, gdy w zasadzie, by uniknąć komplikacji, należałoby się puścić i mieć o jeden temat mniej do martwienia się.

Ale póki co, tłumaczę. Tłumaczenie jest rozkładaniem słowa na czynniki pierwsze, aż znajdzie się to jedno, które skupi w sobie całe bogactwo kontekstu. Zanurzona więc w słowa po uszy, czasami boję się, że będzie ze mną jak z Iris Murdoch, której Alzheimer odebrał całą mistykę słów. I na brzegu morza siedzieć będę, z zapisanych kartek robiąc łódki i samoloty, bo słowa nie będą mówiły już nic. I gdy z Grzybkiem wędruję, i rozmawiamy, i słowa mi uciekają, zastanawiam się, czy to już jakieś preludium. A może tylko za mało snu.

Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz