Postanawiam wczoraj, że wstanę rano tylko, jeśli dzieci wstaną stosownie wcześnie, żadna bowiem siła nie jest w stanie pozbawić mnie niedzielnego picia kawy przy niespiesznym śniadaniu. Teoretycznie, przynajmniej. Boski Andy bowiem jakimś cudem nakłonił mnie do zapisania się wraz z dziećmi na maraton w wersji lajt, czyli bieg na milę olimpijską.
Więc dziś, przed dziewiątą, gdy mgły spowijały jeszcze cały stadion olimpijski, historia zaś wyznaczała równo 2500 lat od pierwszego biegu maratońskiego (jak się skończył - wszyscy wiemy!,) stawiliśmy się na starcie. Gdybym nie widziała, tobym nie uwierzyła: ja, planująca uszycie sobie przytulnej i eleganckiej sukienki - w kanarkowo-żółtym podkoszulku sponsora biegu (rozmiar L, bo pozostałe "wyszły"), z numerem startowym 1301. Oburącz - dzieci, Skakanka we wspomnianym wyżej podkoszulku L, a Grzybek jedynie z numerem startowym, gdyż T-shirt sponsora sięgałby mu do kostek. Oraz boski Andy, z plecakiem wszystkiego i aparatem fotograficznym.
Poziom rywalizacji nie był wysoki; rodzice z wózkami też biegli, jeden uczestnik nawet z bliźniakami, oraz piesek przebrany także w żółty podkoszulek. Skakanka - sto metrów przed nami, Grzybek - przebierał nogami najwięcej, bo miał najkrótsze. Po 1600 metrach ustawiamy się w kolejce po odbiór upominków od sponsora, i tak moje dzieci wchodzą w posiadanie pierwszych gier PC. A dotąd żyły w przekonaniu, że komputer jest be, zaś sport to zdrowie.
Opalona mówi, że za rok też pobiegną i czuję, gdy widzimy się na spotkaniu paczki, że stworzymy mocne czoło peletonu. Dziś bowiem przybiegliśmy przedprzedostatni.
:-) Brawo!!! Zdjęcia z tego aparatu co go Boski miał, to gdzie?!
OdpowiedzUsuńprzy okazji gdzieś je wysupłam:)
OdpowiedzUsuń