Od paru miesięcy chodziła mi po głowie maszyna do szycia. Właściwie po głowie chodził mi zakup. Dawniej maszyna do szycia bywała narzędziem chałupniczej pracy, sposobem wybrnięcia z kryzysu, gdy rzucali na sklep byle co i z rzadka, narzędziem zaradności, gdy przerabiało się stare na nowe (i vice versa, w zależności od umiejętności szwaczki; sama zniszczyłam doszczętnie chiński podkoszulek w liceum, próbując go skrócić). Dziś - maszyna do szycia to wolność, wolność designu własnego ciucha, wyglądu według własnego widzimisię, nie zaś według dyktatów mody, że wszyscy robimy się na jesień fioletowi. No i fakt, nie potrzeba fortuny, materiały są wyprzedawane za grosze, bo kto dzisiaj szyje?
Na początek wydało mi się, że dobra będzie taka w ślicznej walizce za trzy stówy, nazwana przez producenta moim imieniem. Potem, że może lepszy byłby producent niemiecki czy fiński, potem widełki cenowe poszły aż w okolice tysiąca siedmiuset i miałam wrażenie, że decyzję muszę podjąć na miarę kupna nowego samochodu. I wtedy rzekłam do Szefa w Niebie, iż wie, jak bardzo mi na maszynie zależy, więc jeśli byłoby mi z nią do twarzy, to niech znajdą się fundusze i dobry model, bo sama nie umiem sobie kupić.
Po miesiącu maszynę do ofiarowania zgłosiła sąsiadka w rodzinie. Nowa, nieużywana, ale sprzed dwóch dekad; w dobre ręce opiekuna oddam. No i mam. Żaden tam mercedes, syrenka raczej, stary, produkowany jeszcze w Polsce (dziś - w Chinach) Łucznik. Szyje pięknie, aż trudno za nią zdążyć, a mi szczęka opada, że tak łatwo może się spełnić życzenie "spełnienia marzeń".
A skoro Szef tak mnie zaskoczył w kwestii maszyny, nie wiem, doprawdy nie wiem, dlaczego mu nie dowierzam, że zatroszczy się i o resztę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz