środa, 8 września 2010

latająca maszyna do szycia

Od paru miesięcy chodziła mi po głowie maszyna do szycia. Właściwie po głowie chodził mi zakup. Dawniej maszyna do szycia bywała narzędziem chałupniczej pracy, sposobem wybrnięcia z kryzysu, gdy rzucali na sklep byle co i z rzadka, narzędziem zaradności, gdy przerabiało się stare na nowe (i vice versa, w zależności od umiejętności szwaczki; sama zniszczyłam doszczętnie chiński podkoszulek w liceum, próbując go skrócić). Dziś - maszyna do szycia to wolność, wolność designu własnego ciucha, wyglądu według własnego widzimisię, nie zaś według dyktatów mody, że wszyscy robimy się na jesień fioletowi. No i fakt, nie potrzeba fortuny, materiały są wyprzedawane za grosze, bo kto dzisiaj szyje?

Na początek wydało mi się, że dobra będzie taka w ślicznej walizce za trzy stówy, nazwana przez producenta moim imieniem. Potem, że może lepszy byłby producent niemiecki czy fiński, potem widełki cenowe poszły aż w okolice tysiąca siedmiuset i miałam wrażenie, że decyzję muszę podjąć na miarę kupna nowego samochodu. I wtedy rzekłam do Szefa w Niebie, iż wie, jak bardzo mi na maszynie zależy, więc jeśli byłoby mi z nią do twarzy, to niech znajdą się fundusze i dobry model, bo sama nie umiem sobie kupić.

Po miesiącu maszynę do ofiarowania zgłosiła sąsiadka w rodzinie. Nowa, nieużywana, ale sprzed dwóch dekad; w dobre ręce opiekuna oddam. No i mam. Żaden tam mercedes, syrenka raczej, stary, produkowany jeszcze w Polsce (dziś - w Chinach) Łucznik. Szyje pięknie, aż trudno za nią zdążyć, a mi szczęka opada, że tak łatwo może się spełnić życzenie "spełnienia marzeń".

A skoro Szef tak mnie zaskoczył w kwestii maszyny, nie wiem, doprawdy nie wiem, dlaczego mu nie dowierzam, że zatroszczy się i o resztę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz