Znajdujemy w domu produkt zagrożony przeterminowaniem. Produkt jest podwójny i niebieski, ale to nie ser pleśniowy w dwupaku, lecz bilet do kina na dowolny film. Boski Andy dostał go od naszych Miłych Sąsiadów w roku zeszłym na andrzejki, ale jak widać rozrywka to nie nasza najmocniejsza strona i dopiero groźba przeterminowania zmusiła nas do podjęcia zdecydowanych kroków.
Więc najpierw skierowaliśmy kroki na kinderbal, gdzie zaproszone były nasze dzieci, i tam też je (dzieci) zostawiliśmy o godzinie szesnastej. Potem zaś udaliśmy się na jedyny film o szesnastej piętnaście we wskazanej na bilecie sieci kin. Film nosił tytuł "Salt" i gdyby nie bilbordy rozwieszone po mieście, myślałabym, że to dokument o Wieliczce.
Dawno z boskim Andym nie widzieliśmy podobnego gniota, skala porażki jest absolutnie nie do pobicia i podejrzewam, że Jolie zagrała w filmie tylko dla pieniędzy. Mielizny fabuły są takie, że utknąłby na nich nawet dziecięcy pontonik, a autor scenariusza, Kurt Wimer (a tak podobało mi się jego Equilibrium!) pogrzebał dla mnie swoją reputację na zawsze. Tak idiotycznej intrygi bowiem nie pamiętam od czasu Air Force One, który przy Salt wydaje się przecież arcydziełem. Jedyną ciekawostką - Daniel Olbrychski w roli Rosjanina. A gdybym była szefem rosyjskiego rządu, po premierze filmu wycofałabym z USA cały korpus dyplomatyczny - bo mamy tu do czynienia z Rosją dziką, jak z pierwszych dżejmsów bondów; wierzyć się nie chce, że producenci wsparli tak anachroniczny zestaw pomysłów, a amerykańska publiczność go łyknęła.
Gdybym mogła wybierać jeszcze raz, zamiast soli z Jolie - byłaby kawa i ciasteczko.
A była pizza w repertuarze... co prawda z segregacją płciową, ale lepsza niż salt, w ciemno się założę :-) Następną razą mniej będzie dylematów, mam nadzieję :-D
OdpowiedzUsuńczekam na wpis kulinarny u Ciebie:)
OdpowiedzUsuń