sobota, 18 września 2010

janosik: a true story

Niech to szlag. Oglądanie filmów w piątkowy wieczór ostatnio oznacza zafundowanie sobie bardzo kiepskiego początku weekendu. Nie tylko, że chce się spać, ale też i nie ma co wspominać.

Weźmy na przykład "Janosika". Pani Holland powinna się zająć kopiowaniem mistrzów, nie zawracaniem kijem górskiego potoku. Cóż za przygnębiająca, fragmentaryczna opowieść, której dłużyzny są niczym nie usprawiedliwione. Cóż za nadęta historia, z pretensjonalnym "true story" w tytule; cóż za żałosny bohater, niczym poeta na murach, zatknięty mimo woli na czele bandy nieokrzesanych pomyleńców. Cóż za język filmu, Zola by się w grobie przewracał, bo naturalizm w tak siermiężnym stylu już dawno jest passe. Można by zaakceptować sikanie na planie, mazanie się baranim łajnem, umierające noworodki i obcinane siusiaki, a nawet powieszenie na haku, gdyby widz wiedział, po co. Ale żeby tylko dlatego, że się Pani Holland ubzdurało - trudno przełknąć pejzaż wydzielin i całą tą pornografię śmierci, której im bardziej widz się boi, tym bardziej powinien pooglądać sobie z bliska, przez dziurkę od klucza. A potem wyjść z kina i powiedzieć: ale mocny film, ale odwaga. Bo znowu aktorzy biegali z gołymi dupami, i to tak liczebnie jak dawno.

A jeżeli widz lubi pornografię śmierci i tortur, odsyłam do opisu z pierwszej strony "Nadzorować i karać: Narodziny więzienia", teologa świata bez duszy, zasuszonego Michela Foucault. Przy tym łamanie kołem to nic, pikuś naprawdę. Więc zszokowana nie jestem, większość scen, zwłaszcza z udziałem histerycznego jak zwykle Żebrowskiego, budziła uśmiech politowania.

Lekcja dla mła: nie opowiadać historii, gdy się nie ma nic do opowiedzenia.

3 komentarze:

  1. Podziwiam szczerze, że wytrwałaś na tym filmie. Ja się znudziłam nie doczekałam żadnych noworodków. Na moje szczęście.
    A może jesteśmy zmanierowane i żaden reżyser z nazwiskiem, czy to Holland, czy Coppola nam nie dogodzi ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Racja, trzeba było wyłączyć już przy Żebrowskim i baranim łajnie.
    Ale Sophii Coppoli Lost in Translations baaardzo mi się podobało.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hm, temat był fajny, ale jak dla mnie film go nie rozwinął. Zostałam z niedosytem. I gdyby Sofia miała na nazwisko, dajmy na to, Smith, film by pewnie utknął w dystrybucji. Ale ja mam nastrój a la loża szyderców i malkontentów, więc proszę o trochę marginesu :-)

    OdpowiedzUsuń