Sami nigdy nie porwalibyśmy się na nic podobnego. Więcej, nie dowiedzielibyśmy się nigdy, że istnieje kraina o nazwie "Czeska Szwajcaria" (boski twierdzi, że "Szwajcaria" brzmi jakoś tak bardziej światowo, a "Czeska" - powiedziane na wdechu - może być ledwo słyszalne). I jest drugą częścią tej Saksońskiej, którą zwiedzaliśmy po drodze.
Nigdy nie wpadlibyśmy też na to, że nasz rehabilitowany syn może wspiąć się na twierdzę bez skorzystania z wypasionej windy, i murami obejść kilka dobrych kilometrów. Więcej, że może zdobywać górskie szczyty po drabinach zawieszonych nad skalnym urwiskiem. Że nasza córka jest w stanie pobiec gdzieś na przód wycieczki i po tych drabinach wejść na szczyt sama, bez asekuracji, za to w towarzystwie koleżanek, w czasie gdy dużo niżej jej mama z wysiłku i hiperwentylacji dostaje na zmianę wylewu i zawału. Skakanki czapkę z daszkiem wiatr zwiał w przepaść z tego czubka góry i cieszymy się, że nie ją samą oraz że nie kręcił się tam żaden kurator sądowy, który mógłby nam prawa rodzicielskie ograniczyć (no dobra, kręciła się jedna taka M., ale jej córka zdaje się była też w tej grupie samowolnie atakującej szczyt;).
Sami nigdy nie pomyślelibyśmy, że jako rodzina dwudzietna z wyzwaniami jesteśmy w stanie przejść górami kilkanaście kilometrów. Gdyby nie Arturo, niezłomny organizator majówek, nigdy byśmy na to nie wpadli i tego się o sobie nie dowiedzieli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz