sobota, 28 maja 2011

kino 3D

Więc miało być jak w teledysku, a ci, co mnie znają, wiedzą, że do teledysków mam słabość (pamięci do nich raczej, bo dawno żadnego nie widziałam; pamiętam z przełomu '80 i '90 idylliczne obrazki do łatwo wpadających w ucho melodii). Boski Andy rzucił: Idziemy do kina, a że zdarza się to średnio raz do roku, ogarnął mnie nastrój podniosły. Andy wybrał więc film o interesującej go tematyce (droga pieszo z syberyjskiego gułagu do Indii), a potem przejrzeliśmy programy kilku kin, jako że film nie jest hitem i trudno znaleźć było jeszcze jakiś seans.

Więc wybraliśmy się wczoraj. Dzieci odwiozłam do rodziców, zapakowałam do auta Brata Bliźniaka, który szczęśliwie przyfrunął zza Kanału La Manche - mimo pyłom wulkanicznym i innym przeciwnościom losu. Staliśmy w korku gigantycznym na dawnej Trasie WZ, z dala widząc wieżę brzydkiego kina Helios. I wtedy boski Andy zadzwonił powiedzieć, że właśnie jest w drodze do kina w zgoła innej dzielnicy, jakieś dziesięć kilometrów dalej.

Łatwo zgadnąć, że na skutek fatalnej pomyłki, nie poszliśmy w końcu do żadnego kina. Brat przyniósł na pen drajwie film w wersji całkowicie nieuznawanej przez prawo krajów rozwiniętych, znaczy pirackiej, oraz bez napisów. Nasze trzy d. zajęły zatem miejsca na kanapie przed ekranem komputera, a potem bohaterowie na szczęście nie mówili zbyt wiele, tylko szli. I szli. I szli. A szkoda, bo Peter Weir głównie to sprawił, że zostałam nauczycielką angielskiego. Konkretnie jego Dead Poets Society. Tutaj jakby zabrakło filmowi ducha. Posłuchaliśmy Collina Farrela jak mówi z rosyjskim akcentem i pojechaliśmy odebrać dzieci.

Tyle atrakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz