wtorek, 3 maja 2011

rozpakowywanie

Trzy doby w hotelu o gwiazdkach trzech czy czterech (w porównaniu z naszym M4 - nawet o sześciu) w Czeskiej Szwajcarii - sześćset złotych z dużym hakiem, płatne z góry w marcu. Wstęp na twierdzę Koenigstein po niemieckiej stronie - piętnaście euro (zawsze i bez względu na to, jaką ilość własnego składu kolejna z kilkunastu rodzin naszej ekipy duka w języku okupanta przy okienku do nieruchomej pani lat sześćdziesiąt z dużym hakiem, w okularach). Kofola* 0.4 litra w oszronionym kuflu - od dwudziestu do dwudziestu kilku koron. Weryfikacja relacji międzyludzkich - bezcenna. Nawet jeśli zimna jak kufel kofoli wylany potencjalnie na głowę, za to wyzwalająca tak, jak zapierające dech w piersiach widoki w czasie wędrówek po górach.

Wspomnienia i tak wszystko wyidealizują w patchwork niekończącego się westchnienia zachwytu, jak twierdzi nasz Doktor J. I o to chodzi. I wtedy napiszę.

*czeski odpowiednik coca-coli, ale mniej słodki i bardziej imbirowy. Dla mnie ma smak detergentu, ale piję ze smakiem jako tutejszą kulinarną ciekawostkę.

3 komentarze:

  1. Może lepiej nie. Zaleje Cie bowiem nie zawał z wylewem, ale morze mojej bezbrzeżnej zazdrości. Moje wylewne dziecko skwitowało wyjazd: fajnie było. Na tym poprzestańmy :-) Widocznie to tyle, ile mama wiedzieć powinna.

    OdpowiedzUsuń
  2. Latorośl jest fantastycznym materiałem na turystę - serio! Chłopak w dechę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę nie ma wyjścia z matka terrorystką: góry i muzyka jak kawa i wuzetka ;-)

    OdpowiedzUsuń