sobota, 7 maja 2011

kawalkada

Wracając jeszcze do majówki, zanim stanie się czasem zaprzeszłym prostym, chciałabym zaznaczyć, że poruszanie się gdziekolwiek w dwanaście rodzin (w porywach do trzynastu), z prawie trzydziestką dzieci, nie jest wcale takie proste, jakby się wydawało. I chociaż imponującym wężem przemieszczaliśmy się po czesko-niemieckich drogach,a w kościele pomylono nas z wycieczką szkolną, to już w restauracjach kelnerzy mdleli, a kucharze wywieszali białą flagę. Jako ostatni finiszujący w peletonie, i ostatni zamawiający posiłki, patrzyliśmy z zazdrością, przy stole nakrytym tylko sztućcami,  na puchary lodowe wynoszone tym, co przybyli pierwsi.





Nie lepiej było w hotelu, gdy okazało się, że mimo należytej troski i zapobiegliwości ze strony Artura, brakuje z pewnością trzech pokoi.* I tak zostaliśmy przerzuceni do hotelu nieopodal, który zajęliśmy wraz z czterema innymi rodzinami-rozbitkami. Matematyka tu się nie zgodzi, niech Czytelnik nie próbuje liczyć, przy takich rozmiarach przedsięwzięcia jedynie biegli rewidenci z naszego zespołu daliby radę. Mnie, bez głowy do matematyki kompletnie, czego dowodem jest stan prowadzonej działalności jakże gospodarczej, zdecydowanie nic się nie zgadzało. I tak doszliśmy z boskim do wniosku, że mamy oprogramowanie kompatybilne z kameralnością, gdyż w tłumie jest się ze wszystkimi, ale z nikim w szczególności. Więc cieszyły nas te kawy w naszym salonie, te rozmowy nieszumne, odnajdowanie siebie nawzajem na szarym końcu rajdu Wrocław-Vysoka Lipa. Nie wnosimy reklamacji odnośnie naszych możliwości sprzętowych, raczej jesteśmy z nimi w zgodzie, i dziękujemy tym, z którymi bycie razem w drodze mimo wszystko się udało.

*sprawka agencji pośredniczącej, dla jasności wszelkiej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz