Po obejrzeniu filmu "Fireproof" wiem, dlaczego każdy chłopiec chce zostać strażakiem.
Recenzji nie będzie, bo jak podali, to kino amatorskie z dwójką tylko zawodowych aktorów. Najpierw myślę, że w roli ciemnoskórego przyjaciela głównego bohatera świetny byłby Denzel Washington w wersji sprzed jakiś dwudziestu pięciu lat, a potem uznaję, że dobrze jest z tą obsadą, jaka jest. Nawet jeśli ona nieziemsko piękna i bez śladów starzenia czy nadwagi.
W filmie generalnie chodzi o co innego niż Złote Lwy, Niedźwiedzia na Berlinale, czy jakieś inne zwierzęta w nagrodę. To konkretny kurs wychodzenia z kryzysu małżeńskiego, i jak twierdzi boski Andy, podany w sposób całkowicie przyswajalny dla mężczyzny, który na sam dźwięk słowa "praca nad relacją" dostaje apopleksji. Nie tylko ze względu na błyskotliwe momenty typu comic relief.*
Patrzę też z dumą na Ralphetkę, tę samą, z którą dawno temu usmażyłyśmy półtora słoika marmolady, a teraz właśnie zorganizowała seans kinowy dla setki widzów i promienna taka przemawia do mikrofonu - niczym zawodowa stewardessa. I nie każe zapinać pasów, choć wszyscy czekają z lekkim napięciem, co to właściwie za film, wyświetlany poza obiegiem komercyjnych kin. Gdy zapalają światło po projekcji, jedni płaczą, inni milczą, wszyscy wychodzimy. A&J to nawet trzymając się za ręce.
Wychodzimy wychodzić z kryzysów, wąską drogą i ciasną bramą.
*comic relief to scena komiczna w dramacie czy tragedii - stąd tylu błaznów u Szekspira.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz