wtorek, 22 listopada 2011

śniadanie na trawie

Gdy drodzy Czytelnicy właśnie docierają do miejsc pracy, z aromatem kawy na myśli, Okruszyna poszukuje samochodu. Nie, nie nowego na allegro, bo tamten co był nieco powgniatany. Poszukuje tego samego co zawsze, w rzędach zaparkowanych aut wokół bloku, które pod szronem wyglądają z grubsza podobnie. Z pomocą przychodzą studenci z dziesiątego piętra, którzy akurat widzieli i wiedzą.

Szron dość łatwo schodzi i gdy mam ochotę narzekać na porę roku, słowa przecież układają się w zdania i co z tego, że jak zwykle bez fabuły. Uśmiechając się pod nosem, myślę wtedy, że ludzie co piszą mają łatwiej niż ci, co nie, bo patrzenie na sprawy z boku daje jakby większą wolność. Wszystko zresztą, co wytrąca z torów rutyny. Bo szynami rutyny dni przemierzając, ludzie się nie uśmiechają. Wtedy starsza pani co mnie mija powiada wesoło, ale zmroziło szyby. Odpowiadam, że w istocie rzeczy i od razu się zastanawiam, czy aby nie świadek Jehowy i czy to nie wstęp do wręczenia archiwalnego numeru "Strażnicy". Ale nie, spieszy dalej bez żadnych czasopism pod pachą; po prostu ktoś, kto łapie dystans na tyle, że widzi poza własny horyzont.

Potem z Mero jemy na śniadanie lody i pijemy czekoladę. Wiem, to dość niekonwencjonalne i nikt poza nami nie ma na to czasu. A szkoda, bo więcej ludzi by się uśmiechało, gdyby robili podobnie. Tym bardziej jestem wdzięczna boskiemu, że zostaje w domu tę godzinę z Grzybkiem. Wyrwana z rutyny, wracam do biegunki syna i zastanawiam się, jak ją pogodzić z pochodnymi mocznika po angielsku, mimo że odległość między tymi dwoma teoretycznie nie aż tak wielka. Potem weryfikuję, że bardziej wracam do Grzybka niż jego biegunki. A teraz resztkami swojej słabej silnej woli wracam do publikacji o tiokarbamidzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz