poniedziałek, 7 listopada 2011

NN

Obiecuję sobie, zleceniodawcy oraz Mero, że do jutra tłumaczenie skończę. Taki akt desperacji, inaczej nie byłabym w stanie zmobilizować sił na wyższą inżynierię budowlaną.

Próbuję różnych metod, by dać radę, począwszy od mistycznych, dalej poprzez słuchanie na przemian jazzu, Bacha i mocnego uderzenia, skończywszy na przyziemnym jedzeniu czekolady. Piję wodę, sok pomarańczowy, kawę, herbatę zieloną i londyńską. Nie mogę powiedzieć, żeby któraś z wymienionych używek działała bardziej niż inne. Już czwarta strona z dziewięciu.

Po tylu latach zadawania się z tematem już nie muszę sprawdzać wielu słów: ani balastu próbnych obciążeń, ani pali kotwiących, ani nawet metody najmniejszych kwadratów. Ale metodę Brincha-Hansena już tak. Że do czasopisma z listy filadelfijskiej nie robi na mnie już wielkiego wrażenia. Nazwisko tłumacza i tak pozostaje nieznane, jak na tabliczce z zaniedbanego grobu na Ososbowicach, na którym zwykłam jako dziecko zapalać lampkę.

I nie wiem, doprawdy nie wiem, jak można pisać tak oderwane od prawdziwego życia teksty, w trybie ciągłym, jako sposób na życie zawodowe. Humaniści szczęśliwie mieszkaliby dalej w lepiankach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz