W związku z jutrzejszym przybyciem Mirelli i Mirka powinnam zdecydowanie sprzątać. Ponieważ dziś jednak dzień za kierownicą, kapituluję w końcu wobec nieludzkich warunków panujących w naszym samochodzie.
I jemu należy się odrobina szacunku, tyle ostatnio przeszedł. Od wakacji jedna stłuczka w ruchu ulicznym oraz dwie kolizje ze słupem, a właściwie dwoma słupami.
Mero mówi mi, że jest takie cudowne miejsce, gdzie auto się zostawia, idzie się wydać jeszcze więcej pieniędzy w znanych sklepach sieciowych, a następnie wraca się po odbiór. Tam więc w pierwszej kolejności jadę. Panowie mówią, że dadzą radę, mimo iż tu praca potrzebna taka jak przy oprzątaniu średnich rozmiarów chlewika. Mają niezły ubaw, gdy chcąc im pomóc opróżniam bagażnik, gdzie dwa lekko już porośnięte ziemniaki, stare wycieraczki szyby przedniej i tylnej, hulajnoga oraz makulatura i skrojona rok temu sukienka do krawcowej.
A na końcu, pod tymi wszystkimi przedmiotami - znajduje się. Znajduje się drogi mój moleskine, który przepadł zupełnie po warsztatach (Autorko Wieczornego, wybacz to zaniedbanie!!!) i miałam zamiar rozwieszać ogłoszenie za zaginionymi kawałkami prozy wysokiej i niskiej. A przecież na okładce sama dawno temu napisałam, że 100 zł znaleźnego, jakby co.
Gdy wracam, samochodu nie poznaję. Dostaję kluczyki. W bagażniku poukładano nawet moje sprawunki. Jak królowa angielska odjeżdżam. I już nie mogę się doczekać, jak wywieszę pranie i znowu pojadę.
PS. Andy, wybacz niepoprawną mą rozrzutność, ale jak zobaczysz efekty, sam uznasz, że jestem tego warta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz