Grzybek rano bez symptomów, mimo to czekam do południa, czy aby na pewno mogę się chwilowo oddalić z miejsca zdarzeń. Oto bowiem we Wrocławiu nastąpić ma tego dnia rozdanie po dyplomie (na po-dyplomowej placówce edukacyjnej naszego uniwersytetu).
Czy do końca chodzi o dyplom, to nie wiem, bardziej kusi ta myśl o odbyciu podróży. Liniami regionalnymi PKP. Nie wiem, czy sentyment bierze się stąd, żem córką kolejarza, właściwie inżyniera kolejowych mostów - pewnie po części także. Bardziej jednak chodzi o tę godzinę absolutnego nicnierobienia, bez pokusy, by zmywać, składać lub sprzątać. Po prostu można siedzieć.
To więc czynię. W słuchawkach gra PanMarek, za oknem chmury jak z barokowego plafonu na tle niewiarygodnego błękitu. Wszystko w oprawie starego okna, tradycyjnie opuszczanego na dół. W brudnych szybach odbijają się też biegnące wstecz drzewa i ów bogato udekorowany nieboskłon i myślę, trzeba by tu operatora filmowego. I chwytam się mocniej siedzenia ze skaju, bo zaraz nastąpi odlot. A przecież kolej to nie transport lotniczy.
Potem realizuję kolej-ne swoje marzenie: wyciągam z torby książkę i czytam, bez cienia wyrzutu sumienia (że można by w tym czasie prać, etc.). W międzyczasie odbieram dyplom i z domu zabieram wielką torbę rzeczy, które nie zmieściły się wczoraj do auta (na odsiecz do jej transportu na zrujnowany Dworzec Nadodrze przybywa Tata). Rozmawiamy, oglądamy ten dworzec we wspomnieniach i na jawie. Potem wsiadam i zapadam się znowu w powrotną radość podróżowania. W zatłoczonym wagonie inter-regio, na siedzeniu ze skaju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz