sobota, 25 czerwca 2011

przesiedleńcy

Niemal udało się nam spakować do nie aż tak wielkiego przecież auta całe nasze mieszkanie. Operacja zajęła dwa dni, przejazd, z rowerami majestatycznie kołyszącymi się na dachu, pół dnia. Mimo że przecież odległość niewielka i normalnie te osiemdziesiąt kilometrów mija w godzinę. Po drodze dociążyliśmy samochód zakupami jadła i środków piorących oraz ładnej bluzeczki w łączkę - bo w małych miejscowościach łatwiej szuka się odzieży w niewielkich butikach.

Pająki niech mi wybaczą; ilość ich tak wielka, że starczyłoby na statystów w filmie Spielberga*, ląduje w odkurzaczu. Trudno wyobrazić sobie pokój, pobielany przecież i umeblowany, w którym każdy centymetr kwadratowy ścian i zaułków był poletkiem jednego właściciela. Być może przyczyniłam się do wyginięcia jakiegoś rodu von Spinnen, bo były kobiety, starcy i dzieci, i wyrzut sumienia pozostał. Ale worek z odkurzacza zaniosłam na śliwkę - gdyby ktoś przetrwał huragan, droga wolna...

Przygotowane powierzchnie użytkowe zapełniam przywiezionymi książkami, płytami, materiałami papierniczymi, tak, że wkrótce nasze miejskie M zostaje odtworzone w naszym pokoju na wsi. Robi się przytulnie, robi się wakacyjnie, ciasteczka pachną z piekarnika. I wtedy Grzybek dostaje gorączki.

C'est la vie, czyli w dowolnym tłumaczeniu: życie to nie bajka, ale miejmy nadzieję na happy end - i żeby to nie był koniec wakacji.

*Arachnophobia 1990

2 komentarze: