wtorek, 7 czerwca 2011

w drodze

Moje stanowisko pracy, wraz ze mną w nim, porosło pajęczyną. W krąg na biurku stoją kubki, w większości do połowy pełne, jest nawet jeszcze trochę porannej kawy. Otóż okazuje się, że można się nie czesać i nie wychodzić z domu. Dag zawsze tak opisywała zawód tłumacza: cera ziemista, wygląd niedbały, snu jak na lekarstwo. Że tłumaczę niezywkle rzadko, jakoś przetrwam te pozostałe dwa dni. Może zdążę przed końcem.

Potem wsiądę na rower z moleskinem, zobaczę, ile dzieci urosły przez te parę dni, gdy boski Andy dwoi się przy nich i troi.

Na szczęście jest Magiel Wagli. Dożylnie podane dźwięki unoszą mnie ponad głęboką przykrość trzasku naukowego żargonu. I zawodowo, podobnie jak autorka Wieczornego, jeszcze nie dotarłam do ziemi obiecanej.

On y va.

4 komentarze:

  1. I w sumie, dobrze. Jak dotrzemy do ziemi obiecanej, to siądziemy na zawodowych laurach i porośniemy profesjonalnym mchem ;-) tfu, bleee...

    OdpowiedzUsuń
  2. ja liczę na więcej pasji:)

    OdpowiedzUsuń
  3. i społecznej doniosłości, coś w rodzaju "we make a difference"

    OdpowiedzUsuń
  4. ale dla mnie pasja wyklucza w jakis sposób osiągnięcie celu - pasja to osiąganie...

    OdpowiedzUsuń