Ptaki śpiewają coraz donośniej i dopiero co przestało lać. Od wczorajszego wieczoru odsłuchałam kilka sjest, bo wreszcie znalazłam, że się da. Co prawda bez możliwości wyboru dat i wykonawców, więc Kydryński na przemian opowiada o upale w Sopocie i śniegu w Poznaniu w roku 2010. Latynoskie rytmy znowu jakby przenoszą mnie w w klimaty weselne, gdy nad ranem co prawda kończy się nie pracę, ale zabawę. Z drugiej strony ten świt, ten upływ czasu i muzyka jakieś nierealne i momentami nie wiem, czy jeszcze siedzę w ciele, czy astralnie już unoszę się ponad życia naukową prozę.
I tak Kydryński na zawsze zostanie towarzyszem nocnego tłumaczenia, całkiem możliwe, że w końcu mi zbrzydnie, jak w chwili obecnej teksty techniczne na habilitację.
A tłumaczenie jest dalekie od gotowego, ale solidna wersja robocza daje nadzieje na zdążenie przed końcem. Za dwie godziny Grzybek wstaje na wycieczkę autokarową. Po tej ulewie to sama nie wiem. Jak nie umrzeć z zamartwiania się.
Dobranoc, znaczy: dzień dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz