wtorek, 6 grudnia 2011

the book of luminous things

Gdy jedziemy, okazuje się, że Urząd Miasta pozapalał dla nas na ulicach wszystkie świąteczne dekoracje. Więc świecą, gwiazdki, śnieżynki i diamentowe żyrandole, wzdłuż arterii przecinającej Stare Miasto na pół.

Wyremontowano też dla nas Synagogę pod Białym Bocianem, gdzie koncert. Zajmujemy miejsce i to jest ten moment, że już zaczynam wierzyć, że się spełni. Instrumenty i krzesła dla muzyków też zdają się to potwierdzać, choć przecież jeszcze chwilę czekamy. I nadal nie dowierzam.

A potem wychodzą wszyscy. Kwartet smyczkowy, kontrabasista młody a sławny, kompozytor do gitary i kompozytor do fortepianu (w Niebie będzie fortepian i ja będę umieć na nim grać, zyskuję pewność później). I Aga. W białej tunice krótkiej, tak prostej jak szpitalna koszula, bo jej nie potrzeba oprawy z satyny i pereł. I śpiewa.

Litery na ścianie wysoko nad nią hebrajskie i nic nie rozumiem, ale układają mi się w coś, co tylko Bóg mógł człowiekowi powiedzieć bez zastrzeżeń. W tłumaczeniu na polski wychodziłoby: "Jestem który Kocham".

Poza tym, drodzy Czytelnicy, Okruszyny już nie ma. Muzyka zmiotła ją kompletnie, zawieruszyła się gdzieś między rzędami krzeseł. I kto teraz obiady będzie gotował? Boskiemu Andy'emu, co ją tak zaskoczył, że sam się dziwi?

1 komentarz:

  1. :-)
    Jak miło było Was spotkać.
    Następnym razem, jak przyjdzie do mnie koncert, zadzwonię do Ciebie :-)

    OdpowiedzUsuń