Gdy jedziemy z Grzybkiem na drugi koniec miasta po opinię do lekarza, podmuchy wiatru zwiewają nas nieco na lewą stronę. Grzybek chudziutki i marny jak trzy grosze, zastanawiamy się z lekarką, jak z niego zrobić Adamka albo Kliczkę. Pani doktor opowiada potem o różnych rodzicach, którzy do niej przychodzą, a zwłaszcza o jednym tacie, który krzyczał na trzymiesięczne niemowlę po szczepieniu. Gdy tak sobie rozmawiamy, rozmyślam, jak z rozmawiania przejść do działania i ratować świat. Zupełnie jakby się dało.
Gdy wracamy po mokrej czteropasmowej drodze środkiem miasta, widzimy wszystkie wozy ratunkowe w jednym miejscu. I auto okręcone wokół lampy ulicznej tak przedziwnie, jakby ktoś tę trasę usiłował pokonać pod prąd. Kobieta na mokrym chodniku na poduszce leży, a nad nią całe mnóstwo ludzi w uniformach, którzy niewiele mówią, nie płaczą, choć można by, tylko w skupieniu robią, co się da.
Już nigdzie się nie spieszę. W domu pranie wieszam i obiad podaję. Zleceniodawca zjawia się z pieniędzmi jak Mikołaj święty. I zastanawiam się, czy skoro nie da się zrobić wszystkiego, da się zrobić cokolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz