Zbliżający się koniec roku zastaje mnie w okolicznościach domowych, z coraz większą ilością dzieci. Ferie świąteczne to bowiem dobry czas na zbieranie dzieciaków w brykające stada.
Choć przecież nadal autem bywam, tu i tam. Zwłaszcza cenię sobie możliwość rozpędzenia się, od czasu do czasu, i zmiany pasa ruchu za jednym mignięciem kierunkowskazu. W tym sensie z miastem się zrosłam.
Po chwilach drobnych szaleństw, mieszczących się wszakże w granicach przepisów ruchu drogowego, przychodzą kolizje z martwą naturą. W nieprzeniknionych ciemnościach wokół ośrodka rehabilitacyjnego, gdzie wiozę Grzybka, znowu wjeżdżam na coś. Na szczęście to nie wystający do wysokości kolan słupek bez odłamanej reszty trzepaka, który rozprułby podwozie na dwoje i mielibyśmy dodatkowy otwór wentylacyjny. To tylko kiepsko wykarczowane drzewka. Przerywają na pół listwę przy podwoziu tak, że się całkiem odspaja i niemal szura po ziemi.
Nie zżymam się na widoki rychłej wizyty u mechanika. Denerwuje mnie bardzo to, że wokół umieszczonego w obskurnym podwórku ośrodka - także dla dzieci ciężko niepełnosprawnych, nie tylko "z wyzwaniami" jak Grzybek - nie ma oświetlenia. Ale przecież tak to społecznie działa: czego nie widać, tego nie ma. Lepiej więc nie doświetlać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz