środa, 28 grudnia 2011

chez soi

- Ale dlaczego właściwie nie jadacie razem z dziećmi? - zapytuje Pietruszka z żoną, Yolą.

Tłumaczę się gęsto, a właściwie podaję wszystkie racjonalizacje, względy żywieniowe i grafiki. Mogłabym te powody mnożyć, dla których stół, tak często założony pracami ręcznymi, nie jest właściwie żadnym meeting place, chyba że mamy gości - tych na szczęście ostatnio coraz więcej. A przecież wiem. Wiem, że wystarczy drobna korekta priorytetów i stół mógłby spełniać jakąś rolę społeczną, skoro w końcu i tak wszyscy jemy - nawet jeśli każdy co innego. Niekoniecznie by trzeba w kuchni na stojąco, albo na pralce przy porannej kawie. Może zresztą wspólne posiłki zmniejszyłyby zakres wariacji w menu i czasu przeznaczonego na gotowanie każdemu czego innego.

- Musisz wypuścić żonę z kuchni - Pietruszka uśmiecha się do Andy'ego, któremu mina jakby rzednie, choć przecież jakoś się trzyma.

Yola i Pietruszka. Przy naszym stole z tak daleka. Trzy lata temu dwa tygodnie pobytu w ich domu we Francji były praktycznym szkoleniem, czym jest życie rodzinne. Najpierw po prostu się tam świetnie czuliśmy. Potem u boku Yoli zobaczyłam, że pasja i radość w kuchni sprzyja nie tylko zdrowiu, ale ubogaca smak. Następnie okazało się, że obok siebie może być dzika radość, solidarność w obowiązkach i różnica zdań, która nie przeradza się w otwarty ogień. Oraz nicnierobienie, dużo muzyki, wspólne składanie klocków.

Dobrze nam tam było. Dobrze nam było razem dzisiaj. Czujemy, że jeszcze wiele moglibyśmy od nich zapożyczyć, poza smakołykami z ciasta francuskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz