Więc boski Andy spełnia swoje marzenie, by spełnić marzenie Grzybka, o którym tenże jeszcze nie wie, że je miał, i pokazać prawdziwe parowozy.
Jedziemy więc. Nic, że osiem stopni oraz aura taka, że gdyby określenie "zupa ze ścierki" (używane onegdaj przez mojego Tatę odnośnie jedzenia stołówkowego) oznaczało nie smak, lecz wizję, to właśnie ono najlepiej ilustrowałoby kolor nieba.
Muzeum jakby wyjęte z minionej epoki, choć przecież jako córka kolejarza bieżące problemy kolei trochę znam. Więc kilka imponujących parowozów. Brodę do góry wyciągam, by spojrzeć powyżej koła jednego z nich, i nadal jestem od tego koła mniejsza. Wchodzimy z dziećmi do niektórych maszyn, choć wyglądają na grożące zawaleniem. Niektóre po prostu nie tyle są zardzewiałe, co same są rdzą. A mają po sto, a nawet po niemal dwieście lat.
Absolutnie jednak największe wrażenie robi na mnie ekspozycja wagonów bydlęcych z tabliczką "Rola kolei w przesiedleniach". Jedyny otwarty na oścież nie ma stopnia i nie da się wejść. Inne otworzyć próbujemy. Muszę bowiem. Muszę bowiem - na obcasiku ze skórki, a płasczu niczym Mary Poppins, z szalem dwukilometrowym ciepłym w najbardziej kolorowe na świecie paski oraz w kapelutku zimowym z brylantem (no dobra, szkiełkiem) wielkości Koh-I-Noor albo Cullinana II* - muszę tam, zawstydzona swoją sytością, wejść. Usiąść na podłodze. Wyobrazić sobie. Poczuć, co oni czuli i poczuć, jak mi dobrze - gdybym jednak zapomniała.
Zapytuję pana z obsługi muzeum, czy te wagony naprawdę przesiedlały. Mówi, proszę pani, one mają wybite niemieckie numery, to wagony z lat trzydziestych. Wolimy nie wiedzieć, co i kogo one przewoziły. Musielibyśmy wtedy to wszystko zamknąć. Przy tak postawionej sprawie, nie proszę już o odemknięcie drzwi wagonu, bym mogła poczuć. Nie umiałabym panu wytłumaczyć.
*największe na świecie diamenty, zdobiące brytyjskie insygnia władzy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz