Z Bratem Bliźniakiem po całym dniu siadamy na chwilę razem. Mówię, że szukam jakiegoś stroju z epoki, bo na koniec wakacji by się przydał.
Brat wówczas otwiera przede mną w internecie nieznane mi dotąd przepaści szaf w UK ze strojami dla dorosłych na fancy dress balls. Począwszy od Lady Marion, poprzez Tudorów, skończywszy na baroku, cena w funtach. Cenowo najbardziej odpowiadałby nam krochamlony czepek wiejskiej dziewczyny lub kostium p.t. "poor Tudor boy". Z naciskiem na poor.
Gdy staje się dla mnie oczywiste, że poprzestanę na spódnicy z lumpeksu za dwa złote, w ręce wpada mi odłożona na "wolną chwilę" mniej więcej od miesiąca maseczka do twarzy z owocu granatu. Dostana w prezencie onegdaj.
Przeczytawszy pobieżnie instrukcję obsługi, wyciągam bardzo mokrą chusteczkę z opakowania. Na twarz nakładam. Zadbano o otwory na nos, oczy i usta. Gdy pokładamy się ze śmiechu, Brat Bliźniak czyta o dobroczynnym działaniu granatu. A ja myślę, że wyglądam jak ktoś, komu założono opatrunek, gdy granat wybuchł mu prosto w twarz.
Zamykamy okno przeglądarki ze strojami, choć tych najlepszych, co Brat wybrał, nie zdołałam obejrzeć. Ale maskę już masz, mówi Bliźniak. Co prawda - to prawda.
Ale fajnie:)
OdpowiedzUsuńOkruszyno, chciałaby, Ci wysłać zaproszenie do mojego bloga. Nie znam niestety Twojego adresu e-mail.
Proszę skontaktuj sie ze mną lueva@wp.pl
Dziękuję
Lusija